Tango down (ACTA)

Po raz kolejny okazało się, że dobry i przemyślany PR Platformy Obywatelskiej to mit.

W ciągu kilkunastu dni rząd PO-PSL dwukrotnie popisał się brakiem jakiegokolwiek empatii serwując nam najpierw ustawę refundacyjną, a teraz porozumienie ACTA. O tej pierwszej pisać nie zamierzam, bo chyba wszystko zostało już powiedziane. Bardziej martwi mnie fakt, że w demokratycznym kraju, za naszymi plecami i w całkowitej tajemnicy toczą się prace nad projektami wpływającymi w poważnym stopniu na życie każdego z nas. Planowane podpisanie porozumienia ACTA i sposób przygotowania tego dokumentu budzi moje obawy, podobnie jak większości komentatorów i internautów – grupy mogącej najbardziej odczuć jego skutki.

Release the Kraken - Stop ACTA
Release the Kraken – Stop ACTA

Ogólne założenie ACTA – ochrona własności intelektualnej, walka z piractwem i zalewającymi (?) rynek podróbkami są słuszne. Jednak sposób, w jaki tekst został przygotowany – przez wąską grupę osób, bez jakichkolwiek konsultacji społecznych, utrzymywanie postępu prac w ścisłej tajemnicy – jest skandaliczny. Reakcja internautów w postaci blokowania stron rządowych może być przesadzona, może nie być skuteczna (i w czwartek ACTA zostanie podpisana), ale zwraca uwagę na sposób, w jaki politycy pracują. Wybierają sobie za partnerów wielkie korporacje i koncerny kompletnie ignorując fakt, że mandatu do rządzenia nie dały im RIAA, Universal czy grupa bliżej nieokreślonych inwestorów dysponujących miliardami dolarów, tylko miliony osób, które poszły do wyborów. Rządzący zdają się czasem (często?) zapominać, że nie istnieje monarchia i władza absolutna – ich mandaty wygasną za kilka lat i o tym internetowi aktywiści starają się im przypomnieć.

Dwa główne założenia ACTA – wspomniane przeze mnie walka z piractwem/podróbkami oraz ochrona własności intelektualnej mogą brzmieć dobrze, ale niestety nie brzmią. A na pewno nie w tej formie. Pomijam fakt, że każdy kraj dążący do podpisania tego porozumienia dysponuje stosownymi przepisami. Jest prawo autorskie, są znaki towarowe… jest nawet międzynarodowa współpraca w ściganiu firm podrabiających towary. Minister Boni bagatelizując wczoraj reakcję internautów zauważył, że przecież podpisanie ACTA de facto nic nie zmieni. To ja się pytam po co w takim razie nic niezmieniający dokument podpisywać?

Największe obawy (oprócz wspomnianego przeze mnie sposobu prac nad dokumentem, który uważam za skandaliczny i łamiący chyba wszystkie normy obowiązujące w demokratycznym społeczeństwie) budzi całkowita nieostrość regulacji dająca olbrzymie pole do nadużyć. Zwłaszcza w Internecie.

Regulacje dające możliwość nakazu zamknięcia stron internetowych czy portali wydane przez właścicieli praw autorskich bez procesu sądowego wbrew słowom polityków nie przyczynią się do poprawy sytuacji artystów/wynalazców.  Przerzucenie na dostawców Internetu obowiązku monitorowania każdego internauty nie ochroni nikogo – ograniczy tylko naszą wolność. To trochę tak, jakby rząd nakazał poczcie otwieranie naszej korespondencji. Tak kiedyś było. W innym systemie. Obaliliśmy ten system.

Internautów nie da się oszukać – to nie tępy motłoch oddający głosy za kiełbasę wyborczą i obietnicę, że będzie lepiej. To młodzi i wykształceni ludzie potrafiący poruszać się w sieci lepiej niż politycy. Duża ich liczba to ludzie urodzeni w latach 90-tych w Internecie wychowani, dla których sieć jest drugim domem. Domem, który teraz chcą im może nie zabrać, ale na siłę przebudować.

Motor napędowy ACTA, SOPA, PIPA i szeregu innych inicjatyw – wielkie wytwórnie filmowe, muzyczne czy instytucje zajmujące się ochroną praw wydawcow muzycznych (RIAA) to instytucje przestarzałe, które nie są się w stanie odnaleźć w XXI wieku. Świadczą o tym ich nerwowe ruchy i całkowicie skostniała decyzyjność występująca zawsze pod postacią działań siłowych. Lobbują za ochroną własności intelektualnej i zwalczania piractwa. Jednak nie chcą zauważyć, że w obecnej formie są już do niczego niepotrzebne. Dwie najbardziej zainteresowane strony w postaci twórców i odbiorców doskonale się w Internecie odnalazły. Paradoksem jest, że chociaż wytwórnie od dawna lamentują nad spadkiem sprzedaży płyt, nad piractwem, złodziejstwem i kradnącymi dorobek artystów internautami to ostatnie lata dzięki takim  serwisom jak Youtube, Facebook czy Myspace przyniosły największy rozwój muzyki od lat. Po prostu stało się to, co z innymi gałęziami gospodarki  – skrócił się łańcuch dystrybucji.

Wytwórnie jednak nie chcą się z tym pogodzić. Z rozrzewnieniem wspominają XX wiek, gdy były absolutnymi monopolistami. Bez ich zgody i pieniędzy nie było możliwości nagrania i sprzedania jakiejkolwiek płyty. Studia nagrań były za drogie, a system dystrybucji kontrolowany przez nie  w stu procentach.

Czasy się jednak zmieniły. Pojawiły się rozwiązania cyfrowe, przystępne ceny programów do rejestracji dźwięku  takich jak Logic czy Cubase, relatywnie niedrogi sprzęt nagraniowy, wreszcie bezpłatne serwisy promujące młode zespoły. Wytwórnie przestały być niezbędne zarówno przy produkcji, jak i dystrybucji. Artyści nauczyli się bardzo szybko, że żeby wyżyć należy przewartościować sposób zarabiania na muzyce. O ile jeszcze w latach 80-tych trasa koncertowa promowała płytę i zachęcała do jej kupowania, to obecnie płyta jest tylko i wyłącznie multimedialną informację o tym, że dany artysta wkrótce ruszy w trasę koncertową. Zespoły zarabiają na koncertach i gadżetach. Płyta służy tylko i wyłącznie do ich promocji.

Gdzie tu pieniądze dla pośrednika, jakim jest wytwórnią? Chodzi o to, że nigdzie. Bez pójścia z duchem czasu i przewartościowania sposobu myślenia o sposobie prowadzenia działalności wytwórnie dążąc do zysku doprowadzą do gigantycznej wojny w sieci. Wojny, w której nie będzie zwycięzców. Internet jest tworem stale się zmieniającym, ale dość harmonijnym. Jakakolwiek próba zmienienia go na siłę, doprowadzi do efektu motyla, przy którym El Nino to lekka bryza.

Próby wymuszenia na politykach wprowadzenia rozwiązań siłowych w postaci ACTA, SOPA czy PIPA przyniosą więcej strat niż korzyści. Piractwa i tak nie ukrócą – serwery przeniosą się do krajów, które „własność intelektualną” mają w poważaniu – np. do Chin czy Rosji i żaden, nawet najbardziej spektakularny akt nie pomoże. Doprowadzić mogą za to do reakcji potężnych serwisów pokroju Google. Wystarczy pomyśleć co się stanie, gdyby kalifornijski gigant na miesiąc zmienił swój mechanizm wyszukiwania banując słowa kluczowe „RIAA”, „Universal”, „Warner Music” czy „[tu wstaw nazwę partii politycznej]”.

Jedynym rozwiązaniem zdaje się być wymyślenie nowego systemu ochrony własności w sieci, przekonanie internautów do tego, że za niektóre towary warto płacić. Na razie przekonuje się ich tylko o pazerności wytwórni. Chcą nas zmusić do płacenia za wszystko jednocześnie oczekując, że za darmo będziemy na swoich stronach, blogach czy forach zamieszczać trailery nowych filmów czy single z nowych albumów. To znaczy, że trailer filmu, czy materiał promocyjny nie jest własnością intelektualną?

W żadnym stopniu nie popieram internetowej samowolki – rację ma Wojciech Orliński pisząc w polemice z Jackiem Żakowskim, że „świat całkowicie bezkarnego piractwa będzie światem bez umów, bez zaliczek i bez wydawców. A więc będzie to także świat bez Beatlesów i bez Beethovena. A także najprawdopodobniej bez Żakowskiego – bo jakoś nie wierzę w to, że z jednakowym entuzjazmem brałby się do pisania za darmo na blogu.”

Jednak mimo wszystko tak poważne problemy, obejmujące swoim zasięgiem tak duże grupy ludzi powinny być opracowywane przez zespoły eksperckie i konsultowane z wieloma środowiskami. Przede wszystkim w sposób jawny, a nie po cichu, w tajemnicy.

Tym sposobem wracamy do polityków, dla których współpraca z bogatymi molochami może być kusząca. Jednak powinni to mimo wszystko przekalkulować. Okazać się może, że zyski ze takiej współpracy w porównaniu z porażką w kolejnych wyborach mogą się nie opłacić. I w tym cała nadzieja, paradoksalnie polegająca na wierze, że politycy wykażą się cechą której mieć nie powinni.